środa, 3 października 2012

Na użytek niezgodny z przeznaczeniem

Odziana w swój pierwszy, w dotychczasowym życiu szlafrok, czuje się w połowie jak emeryt, w połowie jak zabiedzona czterdziestka po rozwodzie.W całej rodzinie nikt przenigdy nie posiadał szlafroka, a już broń boże go nie używał. Jako że z telewizją rozstałam się dość dawno myślę, że odpowiedź na pytanie "kto chodzi w szlafroku" mogłam zapożyczyć z czegoś równie wiekowego jak serial "W labiryncie". Pamiętam, że jedyne co mnie w nim interesowało to to, że grał w nim facet, który użyczał głosu Gargamelowi, jednocześnie będąc do niego łudząco podobnym wizualnie. Dla małego dziecka musiał to być chaos nie do ogarnięcia, do dziś gdy o tym myślę towarzyszy mi pewnego rodzaju zmieszanie. Przykro byłoby odkryć, że moje problemy natury emocjonalnej wynikają z faktu, że w dzieciństwie nikt nie podjął się wytłumaczenia mi dwoistości bytu Gargamela.

Właściwie przypominam sobie, że swego czasu w łazience wisiał jeden różowy szlafrok widmo. Nikt w nim nie chodził, wszyscy wycierali w  niego ręce. Niezbyt dobrze go pamiętam właśnie dlatego, że funkcjonował u nas jako ręcznik. Co do przedmiotów częstego użytku używanych niezgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem rodzina moja posiada pokaźne doświadczenie. Nigdy w domu nie było otwieracza do konserw. Brak tego otwieracza był dla mnie sprawą naturalną na tyle, że wciąż na widok konserwy otwieranej otwieraczem pojawia się u mnie szybkie skojarzenie z pójściem na łatwiznę i w konsekwencji brak mego w tej dziedzinie poważania.

W zimowe poranki ciepła w kuchni dostarczała nam elektryczna maszynka, pierwotnie przeznaczona do gotowania w miejscach pozbawionych typowej kuchenki. Rozgrzewała się szybciej niż inne sprzęty oddające ciepło. Tak na patencie mojej pomysłowej mamy przetrwałam całą szkołę podstawową. Dzięki temu również nie wybrałam się pewnej nocy w podróż do szkoły i żaden krwiopijca ani zboczeniec nie zrobił niewłaściwego użytku z mojego chuderlawego ciałka. Była bowiem godzina za dwadzieścia pięć pierwsza a nie pięć po siódmej jak mi się wtedy wydawało, a jedyne co wzbudziło moje podejrzenia to niepracująca maszynka.

Warto wspomnieć również o "samochodzie" rumuńskiej marki Dacia, którym mój ojciec po zakupie nigdy nigdzie nie pojechał, nie licząc wyjazdu na złom, a który służył mi i mojemu rodzeństwu jedynie w charakterze poglądowym. Dla nas więc w tamtym okresie samochód to było coś brzydkiego, z widocznie wypompowanymi oponami, coś co zajmuje miejsce do zabawy i w sytuacjach patowych bywa przedmiotem sporu rodziców.

Bylismy kosmitami, jak każdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz