środa, 28 listopada 2012

Marian to był gość

 Marian był. Tego się nie dało ukryć, był bardziej niż inni. Biła od niego męskość i on bił swoją męskością, siłą potwornego rażenia. Był tak męski, że zrzucał ludzi z krzeseł za każdym razem gdy szukał miejsca dla siebie. Bez ostrzeżenia i przy użyciu jednej ręki zwalniał dla siebie miejsce. Wszystko od niechcenia, bez jednego grymasu, bez zadowolenia. Po jakimś czasie pod ścianą pojawiło się składane krzesło turystyczne. Ci, którzy byli trochę mniej niż Marian, korzystali z niego chętnie i bez pretensji. Było lekkie i dość łatwo było je zaaranżować w przestrzeni, w której pojawiał się Marian. Pił dużo. Spokojnie i dostojnie wlewał w siebie kolejne, w połowie puste szklanki rozrabianego na zapleczu spirytusu. Nie popijał, nie bekał, nie wzruszał się po kilku czy kilkunastu. Nie obłapiał przyjemnie innym obłej barmanki, nie zawieszał oczu na tym na czym można je było jeszcze zawiesić. Rzadko płacił. W zdobionym, ze szkolną starannością,  zeszycie, z napisem - kredyt - nie figurował. Pił dopóki ostatnie otłuszczone palce nie podsunęły ostatniego kieliszka. Miał wyczucie, wiedział który jest właśnie tym ostatnim. Po przechyleniu ostatniej kolejki wstawał wykonując dłonią gest znaczący nie więcej niż, że starczy, że już. Zabierał swoją leciwą wojskową kurtkę i sztywnym krokiem wychodził, brutalnie odcinając siebie od nich.
Mówili potem i bełkotali, że Marian to jest gość, bez dwóch zdań, że za Mariana to wszystko, w ciemno. Dalej pili już z prędkością połowy strony zeszytu na godzinę. Te tęskne kilkadziesiąt minut przed zamknięciem, czas naznaczony po równi życiem co groźbą jego odebrania. Wyszli razem, każdy z nadzieją teleportacji własnego ciała pod konkretną pierzynę i wtopienia się w konkretne, spocone plecy, brzuchy, piersi.
Tymczasem Marian od dobrej godziny przeglądał najnowszy numer "Skandali". Nie potrafił wykrzesać empatii dla Romana z Katowic, co to przypadkiem utknął na dłużej w rurze. Moment dosłownie upajał się wyrazem przerażenia tego szczelnie osadzonego w metalowym walcu człowieka. Wielkość stopy - prognoza na życie, to było coś czemu Marian zamierzał poświęcić chwilę. Do testów zabrał się od razu. Chwilę pobujały się jego niesubordynowane kolana, uniemożliwiając mu dostęp do wciąż ubranych stóp. Skarpety stawiały porównywalny opór, szamotał się z nimi wytrwale dobrych kilka minut. Wszystko to wypadało podejrzanie mozolnie, nie bez dumy więc, w chwili tryumfu obnażył swe kostropate pięty i szczeciniaste paluchy. W głowie w podkładzie zagrały mu fam fary. Pieśń zwycięzcy przechodziła już nawet w Modern Talking gdy Marian położył swą stopę na papierowym szablonie. Uzyskał wynik piętnaście i wzrok swój natychmiast skierował ku położonej po prawo legendzie. Piętnaście - polecisz jak ptak, świat będzie u stóp twoich, lecz światło dzienne ujrzy twój najgłębiej  skrywany sekret. Zalały Mariana zimne poty. Lecąc podejrzał jeszcze sąsiadów z dołu, potem stracił przytomność. Nad ranem znaleźli to, co uciekając w pośpiechu zostawił po sobie. Nie było Mariana.

poniedziałek, 12 listopada 2012

To z nerwów tyję

Jako gruba bezrobotna, w piątkowy wieczór liczyć mogę co najwyżej na rozmowy z Jezusem. Jak na razie Jezus udaje, że nie ma go w domu. Ja mam czas, poczekam. Pewnie chwilowo nie chce mnie znać, za te wszystkie umowy i deklaracje bez pokrycia. Zawsze się nabierał. Ale to, że Jezus jest naiwny to żadna nowość. Ciekawe czy ojciec jest nim równie rozczarowany jak mój mną, kiedy po raz kolejny nie przyjmują mnie do pracy. Dni, w których odbywam rozmowy kwalifikacyjne są jak mini święta. W powietrzu panuje atmosfera podniecenia i nerwowych żartów. Wszyscy czują się odpowiedzialni za to bym wstała, zjadła, ubrała się porządnie, ukryła objawy depresji i zdążyła na czas. Powroty z tych rozmów też są do siebie podobne. Wracam, w trochę już za bardzo opiętym stroju. Z zasady w marynarce na ten dzień nie wykonuję gwałtownych ruchów na odcinku barków. Wtedy nie wykonuję ich tym bardziej, ale już nie z obawy, że pęknie na plecach. Wciągam gile, stawiam mało sprężyste kroki, koleguję się z psami, morduje ludzi. Wszystko by trochę oddalić moment powrotu do domu. Cicho otwieram drzwi, spuszczam wzrok i tak posępnie sunę do swojego pokoju. Nikt nic nie mówi. Tyle wystarczy. Tymczasem gdzieś na górze, ktoś krzyczy "ojcze, idę o zakład, że tym razem mnie nie ukrzyżują".