niedziela, 6 stycznia 2013
Kiszona kapusta się kończy
Zajęta byłam w ostatnim czasie rozmyślaniem nad tym na co wydać wypłatę, czemu zapłacono mi za miesiąc tyle co za tydzień, a również jak skutecznie i bezboleśnie rzucić takie nałogi jak picie, jedzenie czy życie. Nie doszłam do niczego sensownego, uznałam więc, że myślenie w mojej sytuacji jest daleko niewłaściwe i prawdopodobnie w konsekwencji tego odkrycia, pierwszy raz od dawien dawna nie obchodzi mnie to co obchodziło mnie od zawsze. Nie ma to wiele wspólnego z buntem, bliżej temu do wegetacji. Budzę się rano, wychodzę do pracy, pracuję, jem, oddycham, robię kupę, śpię, bo tak trzeba, bo tak to powinno wyglądać. Czerpię siły na poruszanie członkami z jazdy autobusem, czerstwego chleba i pasztetu. Już tylko satysfakcji z wpasowania się w foremkę o kształcie trumny spodziewam się na dniach. Zautomatyzowałam sobie procesy życiowe. Mam spokój. Nie budzi już we mnie emocji obsrany żul leżący sztywno na chodniku, ale wciąż dzierżący w dłoni, ponad poziomem ziemi skarb swój największy- woreczek z kiszoną kapustą. Rzuć pan ten worek w pizdu. Będzie lżej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Różne to skarby szczególnej ochronie w takich przypadkach podlegają ale że kapusta? Boskie! :)
OdpowiedzUsuńMiał potrzeby, o które nikt go nie podejrzewał. ;)
OdpowiedzUsuńJemu jest już lekko, a przynajmniej wszystko jedno. Doskonale go rozumiem, tego żula. I nie chodzi o kiszoną kapustę, bo tę co prawda zjem, ale nie przepadam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Disappointed Frustrated